piątek, 8 maja 2015

Metoda na czynsz

Ciekawy przypadek z mojej praktyki pokazujący czym w istocie jest świadczenie nienależne.


Oto jedna z moich klientek starała się o wykupienie na własność lokalu komunalnego – atrakcyjnego mieszkania w centrum Warszawy. Przypadek jakich wiele.


Gdy tylko kobieta złożyła odpowiedni wniosek, Zakład Gospodarowania Nieruchomościami przysłał pismo o rzekomych zaległościach czynszowych za lata 2009 – 2012. Chodziło o niebagatelną kwotę opiewającą na ponad 15 tysięcy złotych.


W rzeczywistości żadnego zadłużenia nie było, a należny czynsz był wpłacany regularnie. Po prostu ZGN, który dowiedział się o zamiarze wykupienia mieszkania (ze znaczną bonifikatą), postanowił wycisnąć z mojej klientki ile się da. Dług został wyliczony w mętny sposób m. in. w oparciu o ustawę o ochronie praw lokatorów. Sama kwota wzięta została z sufitu. Z późniejszego wyroku sądu: „Podkreślenia wymaga, że w wezwaniu do zapłaty nie wyjaśniono podstawy prawnej świadczenia oraz zasadności dokonanych naliczeń”. Fakt, że warszawski ZGN nabija ludzi w butelkę odkrył syn poszkodowanej, który przejrzał dokumenty i historię wpłat czynszu.


A więc podręcznikowy przykład świadczenia nienależnego czyli sytuacji, gdy ktoś spełnił dane świadczenie, a nie był do niego zobowiązany. Na pierwszy rzut oka sprawa wydaje się prosta – takie świadczenie pieniężne trzeba po prostu zwrócić. Jest jednak jedno ale. Nie można żądać zwrotu świadczenia, jeśli osoba je spełniająca wiedziała, że nie jest do świadczenia zobowiązana (art. 411 Kodeksu Cywilnego).


I taką właśnie, zaskakującą interpretację przyjął sąd pierwszej instancji, który stwierdził , że mojej klientce zależało na jak najszybszym wykupieniu mieszkania, a nienależna wpłata służyła jedynie uniknięciu dodatkowych komplikacji. Stało się się to wbrew zeznaniom powódki, która konsekwentnie twierdziła, że w chwili wpłaty na konto ZGN była przekonana, że zaległość w czynszu faktycznie istnieje.


Oczywiście sąd drugiej instancji naprawił ten błąd nakazując w wyroku zwrot nadpłaconej sumy wraz z odsetkami oraz pokrycie kosztów sądowych. Z uzasadnienia prawomocnego wyroku sądu: „Z zeznań powódki jednoznacznie wynika, że dokonując wpłaty powyższej kwoty myślała, że pozostaje w zwłoce z zapłatą należności czynszowych skoro taka niedopłata wynikała z wezwania. Dokonując wpłaty powódka działała w zaufaniu do pozwanego jako właściciela lokalu oraz jako do urzędu”.


Pieniądze zostały zwrócone, ale sprawa wcale nie jest zamknięta. Pozostaje pytanie jak to się stało, że instytucja publiczna podjęła próbę (ze złą wolą, by nie powiedzieć z premedytacją) wyłudzenia pieniędzy od obywatela. Nie jest to przypadek jednostkowy, takich spraw jest w sądach bez liku. Czy to tylko urzędnicza niekompetencja, czy też może coś więcej? To pytanie dedykuję organom ścigania.

wtorek, 21 kwietnia 2015

O wadzie istotnej, czyli jak nie kupić kota w worku

Kilka dni temu zgłosili się do mnie dziennikarze z telewizji TVN, którzy przygotowują program interwencyjny. Zostałem poproszony o ocenę prawną przypadku jakże powszechnego w naszym kraju. Oto jeden z komisów samochodowych wystawił na sprzedaż używany samochód – terenowego volkswagena o wartości kilkudziesięciu tysięcy złotych.Właściciel komisu – jak to w takich przypadkach najczęściej bywa – zapewnił kupującego, że auto nigdy nie brało udziału w poważnej kolizji a jego stan techniczny nie budzi zastrzeżeń. Kupujący z kolei podpisał w momencie transakcji deklarację, że zapoznał się z tym stanem i nie ma do niego uwag.


Już się pewnie państwo domyślają co nastąpiło później. Podczas wizyty w warsztacie mechanik stwierdził, że samochód ma za sobą poważny epizod wypadkowy. Po bliższym badaniu okazało się, że sprawa musiała być poważna, bo karoseria niemal na całej powierzchni była powtórnie lakierowana.


I tu dochodzimy do kwestii prawnych. Nabywca samochodu czuje się zwyczajnie nabity w butelkę. Chciałby więc oddać samochód i odzyskać pieniądze w pełnej kwocie (odstąpienie do umowy). Właściciel komisu odpowiada, że o takim rozwiązaniu nie ma mowy, bo przecież mamy do czynienia z pojazdem używanym, a kupujący znał jego stan co potwierdził w oświadczeniu.


Tymczasem przepisy są jednoznaczne. To prowadzący komis jest profesjonalistą i to na jego barkach spoczywa obowiązek sprawdzenia stanu technicznego samochodu. Jest jego sprawą jak to zrobi. Czy zamówi ekspertyzę biegłego czy też zaufa pięknym oczom osoby pozbywającej się auta nie ma znaczenia.


Oczywiście w przypadku aut używanych nigdy nie można mieć całkowitej pewności, że jakaś część lub podzespół nie działa wadliwie lub nie jest zużyty. Samochód wystawiony na sprzedaż w komisie nie powinien mieć jednak „wad istotnych”. Istnienie wady istotnej daje bowiem nabywcy prawo do odstąpienia od umowy.


Kodeks nie precyzuje co jest, a co nie jest wadą istotną. Przeważa stanowisko, że o istotności lub nieistotności wady – niezgodności towaru konsumpcyjnego z umowa – powinien decydować punkt widzenia kupującego; jego subiektywna ocena niezgodności z umową. W orzecznictwie sądów (a takich orzeczeń było wiele) przyjmuje się, że wada istotna, to taka wada, która powoduje spadek wartości samochodu (lub każdej innej ruchomości) o 20 procent. I tak jest właśnie w przypadku w którym interweniują dziennikarze. Badanie powłoki lakierniczej pokazuje, że volkswagen był niemal całkowicie malowany. Miejscami grubość farby sięga 1500 mikronów, podczas gdy fabryczna norma do 80 – 150 mikronów. Jestem przekonany, że pechowy nabywca odzyska pieniądze, choć wcześniej czeka go pewnie sporo nerwów, a być może sprawa w sądzie.


Kupno każdej rzeczy używanej niesie za sobą ryzyko. Zakup w komisie to mimo wszystko mniejsze ryzyko niż zakup na giełdzie czy z ogłoszenia. Dokonując transakcji trzeba jednak pamiętać o kilu zasadach. Stanowczo przestrzegam przed zaniżaniem kwoty wymienionej na fakturze czy rachunku w celu uszczuplenia należności podatkowych. W przypadku zaistnienia problemu wady ukrytej odzyskanie pewnej kwoty po odstąpieniu od umowy będzie bardzo trudne, jeśli nie niemożliwe.


Ale najważniejsze to sprawdzenie historii pojazdu. Wadą istotną z pewności jest skręcenie licznika przebiegu auta. Dlatego warto badać dokumenty pojazdu, na przykład książkę serwisową. Od towarzystwa ubezpieczeniowego możemy się z kolei domagać informacji o historii polisy samochodu. Ubezpieczyciel ma obowiązek udzielić informacji o ewentualnych szkodach zarówno w przypadku OC jak i AC.


Najważniejsze jednak by każdy komis znał swoje obowiązki, a każdy kupujący swoje prawa.

czwartek, 20 czerwca 2013

O obowiązku udzielenia pomocy poszkodowanym w wypadkach samochodowych

W Polsce nieudzielenie pomocy osobom, które ucierpiały w wypadku samochodowym, na miejscu zdarzenia, jest przestępstwem. Warto jednak zauważyć, że nie w każdej sytuacji, a skutki prawne też mogą być różne. Co więcej, przedstawiciele niektórych zawodów poniosą znacznie poważniejsze konsekwencje, niż pozostali obywatele.


Zasada jest następująca: każdy, kto znajduje się w pobliżu wypadku, powinien udzielić pomocy człowiekowi znajdującemu się w położeniu grożącym bezpośrednim niebezpieczeństwem utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu. Pomoc ta powinna zostać udzielona w każdy możliwy i dostępny osobie pomagającej sposób – zarówno poprzez udzielenie „pierwszej pomocy”, jak i np. telefoniczne wezwanie pogotowia. Brak jakiejkolwiek reakcji może spowodować poważne skutki: po wylegitymowaniu przez Policję osób, które będąc na miejscu wypadku w żaden sposób nie pomogły poszkodowanym (o ile pomoc ta nie została „na czas” udzielona przez osoby trzecie), grozi im kara do trzech lat pozbawienia wolności.


Nie musimy jednak udzielać pomocy bez względu na okoliczności, szczególnie kiedy istnieje możliwość np. zarażenia się wirusem, jak podczas kontaktu z krwią poszkodowanego. Obowiązek udzielenia pomocy nie zachodzi, gdy wiąże się ona z niebezpieczeństwem utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu osoby pomagającej. Nie trzeba zatem wtedy udzielać pomocy w każdy dostępny sposób, ale powinno się jej udzielić bez narażenia swojego zdrowia – jak np. poprzez wykonanie telefonu na pogotowie czy właściwe ułożenie ciała rannego. Ponadto jesteśmy zwolnieni z tego obowiązku zawsze, gdy dla udzielenia pomocy konieczne jest poddanie się zabiegowi lekarskiemu.


Taka sytuacja zachodzi w poważniejszych przypadkach, kiedy „pierwsza pomoc” w żaden sposób nie poprawi sytuacji ofiary i niezbędny jest udział specjalistów. Trzeci wyjątek od omawianego obowiązku to obecność na miejscu wypadku „instytucji lub osoby do tego powołanej”. W tym przypadku chodzi o osobę, która z racji wykonywanego zawodu jest najlepiej predestynowana do zajęcia się poszkodowanym: lekarza, pielęgniarkę, ratownika medycznego itp. Jeżeli taka osoba jest w pobliżu, pozostali obywatele są zwolnieni z prawnego obowiązku pomocy; skutki jej nieudzielenia będą już tylko moralne.


Ich odpowiedzialność karna za nieudzielenie pomocy jest nieporównywalnie poważniejsza. Najważniejszą różnicą – oprócz zupełnie innych rozmiarów kar – jest wyłączenie wobec przedstawicieli zawodów medycznych wyjątku polegającego na zwolnieniu z obowiązku udzielenia pomocy w razie narażenia się na niebezpieczeństwo utraty życia lub zdrowia. Także w tych przypadkach lekarze i pielęgniarki muszą pomagać poszkodowanym, oczywiście w zakresie swoich umiejętności, wiedzy i doświadczenia zawodowego.


Oceniając regulację omawianego obowiązku w Polsce należy zauważyć, iż nie jest to żaden ewenement w skali światowej; w innych krajach, szczególnie w Unii Europejskiej, obowiązek udzielenia pomocy na miejscu wypadku to standard – jak np. w Niemczech, gdzie nieudzielenie pierwszej pomocy stanowi przestępstwo. Polskie normy w tym zakresie pozostają stosunkowo liberalne, przewidując aż trzy omówione wyżej wyjątki.

wtorek, 9 kwietnia 2013

Nie wylać sądu z kąpielą

Przeglądam listę sądów rejonowych, które idą pod nóż w ramach reformy przygotowanej przez resort sprawiedliwości. Janów Lubelski, Golub – Dobrzyń, Pułtusk, Działdowo, Sejny. W sumie 79 większych i mniejszych miejscowości w których sąd rejonowy, instytucja obecna w lokalnej społeczności od dziesięcioleci, zniknie.

Prywatnie byłem w wielu miastach z tej listy, służbowo poznałem znaczną część sądów, które przewidziano do likwidacji. I zastanawiam się jakimi kryteriami kierował się minister i jego doradcy przygotowując ten spis. Zawsze byłem zdania, że szef resortu sprawiedliwości, jako przedstawiciel władzy administracyjnej, ma prawo decydować o liczbie i wielkości sądów w poszczególnych miejscowościach. Do tego wcale nie potrzeba rozwiązań ustawowych co kilka dni temu potwierdził Trybunał Konstytucyjny.

Nie oznacza to jednak, że minister może działać metodą wbijania pinesek w mapę. Bo niby dlaczego sąd zniknie z miasta X, a zostanie w mieście Y? Jakimi kryteriami kierowali się ministerialni urzędnicy? Kosztami utrzymania danego sądu czy liczbą spraw na jednego sędziego? Odsetkiem wyroków uchylonych przez sąd odwoławczy? A może kryteria były jeszcze inne? Może w ministerstwie obliczono o ile w wyniku reformy skróci się czas oczekiwania przeciętnego obywatela na przeciętne rozstrzygniecie? Boję się, że takiego algorytmu nie było, przynajmniej opinia publiczna nic o nim nie wie. Przeciwnie, można tu odnieść wrażenie przypadkowości – według rożnych zapowiedzi liczba likwidowanych sądów wahała się od 30 do 120! Wynik 79 uzyskano więc jakby krakowskim targiem.

Jedna ze spraw, którą właśnie prowadzę toczy się w sądzie w średnim mieście powiatowym. Jestem pod wrażeniem profesjonalizmu jego pracowników. Na przykład uzyskanie odpisu z protokołu trwa ledwie chwilę, a wszyscy są dla siebie mili i uśmiechnięci. Spróbujcie załatwić podobną sprawę w którymś z warszawskich sądowych molochów. Droga przez mękę.

Bo problem nie polega na wielkości, ale na jakości pracy sądów i sędziów. Strukturę organizacyjną sądownictwa oczywiście należy zmieniać tak samo jak zmieniane są inne struktury w kraju. Ważne by robić to według określonych celów i reguł. Tu nie ma miejsca na ideologię.

środa, 6 lutego 2013

Dziury stare jak świat

Sprawa pewna jak amen w pacierzu. Najpierw zima, śnieg i mróz, a potem odwilż. A wraz z odwilżą drogowa katastrofa – jak kraj długi i szeroki asfalt zamienia się w szwajcarski ser. Powyginane felgi, uszkodzone zawieszenia, w najlepszym wypadku rozerwane opony. Z prawniczego punktu widzenia i na gruncie kodeksu postępowania cywilnego to proste sprawy. Zarządca danej drogi odpowiada za jej stan i ponosi koszty tego typu zniszczeń.

Ale już nikt nie ponosi odpowiedzialności za stracony czas i nerwy kierowców. Media właśnie doniosły, jak w jedną noc, na krótkim odcinku krajowej ósemki pod Bełchatowem, auta uszkodziło kilkudziesięciu kierowców. Ktoś na czas nie dowiózł towaru, ktoś inny spóźnił się w interesach. Do tego dopisać jeszcze trzeba papierologiczną mitręgę w dochodzeniu odszkodowania.

Temat pozimowych dziur na polskich drogach jest stary jak świat. Ale problem jest znacznie szerszy. Każdy kto jeździ po naszych szosach wie jak bardzo brakuje prawidłowo ustawionych i oświetlonych znaków drogowych. Pas drogowy przypomina rozmydloną wizję drogi mlecznej. Linie biało-czerwonych świateł odblaskowych umożliwiające ocenę granic pasa drogi są bezzębnymi formami katatonicznej troski o bezpieczeństwa na drodze. Ten skandal nie dotyczy jedynie starych, zaniedbanych dróg. Kilka miesięcy temu wyremontowana została dwupasmówka, wjazd od strony Gdańska do Warszawy. Mijam ten odcinek codziennie. Jej stan obecny jest rewelacyjnym bublem drogowym.

Kto się przejmuje lub kto powinien się przejmować tym po czym jeździmy? Ustawa o drogach publicznych wymienia względnie krótką listę wszystkich odpowiedzialnych zarządców. Ich postawa przypomina wyścigi żółwia ze ślimakiem – od czasu do czasu można tylko usłyszeć, że ścigający się idą w niewłaściwym kierunku.

Wozy policyjne spotykam na naszych drogach codziennie Ale zarządców skutecznie zwalczających niebezpieczny stan naszych dróg jakoś nie widać. System wymuszania bezpiecznej drogi w Polsce nie istnieje. Prawo karne w tym wykroczeniowe jest starannie omijane przez organy odpowiedzialne za jego stosowanie. W efekcie poziom śmiertelności na polskich drogach jest najwyższy wśród krajów Unii Europejskiej. Podwozia naszych samochodów cierpią w pierwszej kolejności.

czwartek, 17 stycznia 2013

Rewolucji nie będzie

W resorcie sprawiedliwości trwają właśnie intensywne prace nad wielką reformą kodyfikacji prawnych. Minister Jarosław Gowin oraz prof. Andrzej Zoll, przewodniczący Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Karnego ogłosili kilka dni temu, że projekt reformy może zostać ogłoszony jeszcze tej zimy, najdalej wiosną. – To jest bardzo obszerna nowelizacja – stwierdził prof. Zoll.


Nie oznacza to jednak, że nowe prawo wejdzie w życie jakimś przewidywalnym terminie. Prace legislacyjne w przypadku tego typu projektów trwają latami. Uzgodnienia międzyresortowe i konsultacje społeczne, a potem żmudna ścieżka w parlamencie – to nie będzie łatwy proces i wcale nie jest pewne, że nowe przepisy uda się uchwalić przed końcem kadencji Sejmu (co automatycznie sprawi, że projekt wyląduje w koszu).

Taki scenariusz jest tym bardziej prawdopodobny, że znaczna część środowiska prawniczego, a zwłaszcza środowiska sędziowskiego, podchodzi do zapowiadanych zmian z dużą rezerwą. Choć jeszcze nie znamy szczegółów, wiadomo, że jedna z najważniejszych zmian będzie polegać na wprowadzeniu elementów kontradyktoryjności w procedurze karnej. Tak jak ma to miejsce w procedurze cywilnej, albo to co znamy z amerykańskich filmów strony w procesie – oskarżenie i obrona – występowały by na równych prawach. Na równych prawach zgłaszały by dowody. Zarówno obrona jaki i oskarżenie mogłyby na przykład złożyć dowód w postaci ekspertyzy biegłych albo inne analizy. Co więcej sąd badałby tylko te dowody, które zgłosiły strony. To czego nie zgłosił prokurator albo adwokat nie byłyby w ogóle przez sąd rozpatrywane.

Osobiście uważam, że takie rozwiązanie ma sporo zalet. Boję się jednak, że taka rewolucja, a byłaby to prawdziwa rewolucja w procedurze karnej, nigdy nie wejdzie w życie. Środowisko prawnicze nie lubi tego typu nagłych zmian. Dziś niechęć budzą na przykład rozprawy elektroniczne, które zamiast żmudnego protokółowania są rejestrowane kamerą. A przecież przy projekcie ministerstwa, który wywróci procedurę karną do góry nogami, to ledwie drobiazg

niedziela, 9 grudnia 2012

Prawo i medycyna

Przypadek tak tragiczny, że trudno o większy dramat. Oto Bartłomiej Bonk, polski sztangista z klubu Budowlani Opole, zdobywa brązowy medal na igrzyskach olimpijskich w Londynie. W kraju zaskoczenie i euforia, bo Bonk do faworytów nie należał, zresztą faworyci zawodzą na całej linii. - Ten medal dedykuję córkom – mówi dziennikarzom szczęśliwy sportowiec tuż po zejściu z podium. Jego żona jest wtedy w ciąży, spodziewa się bliźniaczek.

Dziewczynki przyszły na świat w ubiegłym tygodniu. Pierwsza z bliźniaczek urodziła się w dobrym stanie, druga – po 45 minutach – w złym, z ostrym niedotlenieniem mózgu. Noworodek jest w stanie skrajnie ciężkim, a rokowania są bardziej niż złe. Obecny przy porodzie olimpijczyk opowiada, że – mimo próśb i błagań jego żony – ordynator podjął decyzję o naturalnym porodzie. Stało się tak mimo że lekarz prowadzący ciążę zalecał cesarskie cięcie.

Przypadek ten rozważy sąd, bo sprawą już zajmuje się prokuratura. I jest to jedyny pozytywny aspekt odnoszący się do Bartłomieja Bonka. Dyrekcja szpitala nawet nie próbowała kręcić, nie zadziałała tak zwana solidarność zawodowa. Szefowie palcówki powołali specjalną komisję, która w zaledwie kilka dni stwierdziła błędy lekarzy. Ordynator i jego zastępca stracili pracę. Teraz czeka ich odpowiedzialność karna i zawodowa.

W swojej praktyce zawodowej od lat spotykam się ze sprawami o błędy lekarskie. W ostatnim czasie – ktoś może się zdziwić – coraz częściej zgłaszają się po pomoc sami lekarze, którzy czują się pomówieni przez pacjentów. Czym innym jest przecież błąd lekarski, a czym innym niezawinione powikłanie po zabiegu lub terapii. Kilka tygodni temu do mojej kancelarii zgłosił się stomatolog, którego pacjentka oskarżyła o błąd lekarski. Na czym polegała ów błąd? Po zabiegu protetycznym kobieta odczuwała bóle zębów. A ponieważ była to wizyta prywatna starsza pani odmówiła zapłaty za leczenie i jeszcze złożyła skargę do Izby Lekarskiej. Tymczasem opinia biegłego jasno wskazuje, że ból nie jest niczym nadzwyczajnym w przypadku takich zabiegów. Po prostu pacjentka znalazła patent jak nie płacić za prywatną wizytę.

Świadomość Polaków czym jest błąd lekarski rośnie – zarówno po stronie lekarzy jak i pacjentów. Są niestety też tacy, którzy próbują na tym skorzystać w nieuczciwy sposób.

wtorek, 18 września 2012

Sąd bez kręgosłupa

Gdy czytam w prasie o aferze z szefem gdańskiego Sądu Okręgowego na usta ciśnie mi się przysłowie „psy szczekają, karawana jedzie dalej”. Sędzia ten, przez litość nie wymieniajmy już jego nazwiska, jak dziecko dał się złapać przez wrocławskiego dowcipnisia, który podszył się pod ważnego urzędnika z kancelarii premiera. Wyszło na jaw, że prezes sądu w Gdańsku to człowiek pozbawiony kręgosłupa. Że na telefon z Warszawy jest gotów ustalić termin posiedzenia, a może i treść orzeczenia w bardzo istotnej społecznie sprawie. – Nie będzie zgody na obecność w sądach, ludzi wykonujących polecenia polityczne – huknął minister sprawiedliwości i wystąpił do Krajowej Rady Sądownictwa o odwołanie nieszczęśnika w funkcji.

Cóż, można powiedzieć, że w liczącym ponad 10 tysięcy osób środowisku sędziów zawsze znajdzie się ktoś, kto nie nadaje się do tej pracy (nie wspominając o stanowisku kierowniczym). Problem w tym, że przypadek z Gdańska to wcale nie wyjątek potwierdzający regułę. Z własnego doświadczenia wiem, że takich sędziów można wskazać w każdym rejonie, okręgu i apelacji.

Przykład z mojej własnej praktyki zaledwie sprzed kilku dni. Oto pewien deweloper zawarł z klientem umowę przedwstępną o sprzedaż nieruchomości. Ale po zawarciu umowy deweloper ten znalazł notariusza który ustanowił na jego rzecz (wbrew zapisom w Księdze Wieczystej w której ujawniono prawa klienta) odrębną własność lokalu. Notariusz bezprawnie stwierdził, iż w Księdze Wieczystej żadnych wpisów obciążających nieruchomość nie ma, z kolei deweloper oświadczył, że umów dotyczących tego lokalu z nikim nie zawierał.

Klientka dewelopera, gdy tylko odkryła co się stało, wystąpiła do sądu o uznanie umowy zawartej przed notariuszem za bezskuteczną co w tej sytuacji powinno być oczywiste dla każdego studenta prawa. Ale sąd, o zgrozo, oddalił powództwo! W swoim wyroku stwierdził iż przejęcie własności lokalu przez dewelopera, pomimo związania go umową przedwstępną z klientem, nie narusza praw nabywcy. Absurdalność tezy jest porażająca i wprost trudno uwierzyć.

Skład orzekający ogłosił ją z taką pewnością siebie i z taką determinacją, że rodzi się pytanie o co tu właściwie chodzi. Czy może o „ratowanie” notariusza, który jawnie naruszył prawo? Czy też może o pogrążenie niedoszłego nabywcy lokalu, który za mieszkanie zapłacił, a dostał figę?

Nie znam odpowiedzi na te pytania. Wiem za to, że ten „prywatny” wyrok zamienia biblioteki prawnicze w makulaturę. Sędzia z Gdańska pewnie za kilka dni straci swoją funkcję i afera z jego udziałem ucichnie. Podobnie jak pohukiwania ministra.